środa, 31 grudnia 2014

Uciec przed sobą








Uciec przed sobą

Niedziela to dobry czas na leniwe pierogi
Można kluczyć między własnymi słowami
Oddawać się rozpuście płytkich dyskusji o pogodzie
Celebrować wino i kochać samotność
Szukać nieznanego, ale inaczej – najprzedniej
Uciec przed sobą na drugą stronę ulicy

Sylwek Ed Derach
Foto z Internetu.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Przed snem















Przed snem

Dzień zamknął drzwi za sobą
z ogromnym trzaskiem

Szukam nerwowo odpowiedniego
miejsca na pozbieranie myśli
ale wnętrze wydawało się puste
jak osowiałe ogórki w garnku

Usiadłem na kuchennym krześle
a cisza wydawała się cudem
narodzin dziecka
jednak niedługo

Pomyślałem,
że dobra jest kawa na tę chwilę

Umyłem twarz
i nogami powlokłem w kierunku pokoju

Sen siedział na tapczanie
i mruczał jak kot.

Jeszcze przez jakiś czas
byłem w kokonie jego uwodzenia 

Noc miłym gestem powiedziała dobranoc
a psy zaczęły ujadać


Sylvek Ed Derach
Foto z internetu

niedziela, 28 grudnia 2014

Ich milczenie













Ich milczenie



Ich milczenie położyło się cieniem

na twarzach wyjącej konwulsji



Ogień dogasał

a konsternacja zaczęła tkać pajęczą sieć

mając nadzieję na rychłą przynętę



Nic jednak nie zwiastowało kolejnego deszczu

bo słowa afonii szybowały

nad bezchmurnymi wzgórzami

i oddalały się echem

po ostrych ciosach dumnych herbów



Korony głębokich tulipanów

leżały na pniach zwalonych drzew



To był już koniec?



Czas nie chciał się cofnąć

mimo łkania łez

a rozsądek z powściągliwością

już dawno przestał liczyć

groch na matrycy cierpliwości

i na want zaklęcia przestały działać



Sylwek Ed Derach

Foto z internetu

czwartek, 25 grudnia 2014

Lato, jesień, zima
















Lato, jesień, zima

Krzemowe drzewa rozkołysały się w ogonie gwiazd
Słońce jednak pochyliło się nad jej istotą
By zgłębić skurczoną konsystencję
Czegoś, co zaistniało
Jednak nie znalazło niczego
Co mogłoby dotknąć źrenic czerwonej wiśni

Nieboskłon wyraźnie znużony
Zaczął nucić pieśni na skrzydłach polnych wiatraków

Głębokie trawy wklęsłym oddechem
Rodziły kolejny dzień

Zapach dzikich jabłek skrzyknął
Stado ptactwa na ucztę plecionych warkoczy
Z delikatnej tęczy

Pierwsze deszcze były ciepłe
A wieczory były syte latającego robactwa

Później, gdy spadł śnieg
Długie sople lodu
Wisiały na domowych gzymsach.
A przemijanie upajało się kąpielą między przeręblami

Słońce pewnym krokiem przeszło
Kątkiem ust na drugą stronę potoku

Zapnowała cisza,
A nieboskłon rzucał kości

Sylvek Ed Derech
Foto z internetu

Nie ma już do czego powracać...













Nie ma już do czego powracać

Gdyby chociaż umieli stanąć naprzeciw siebie
I gdyby nie dzieliła ich wymyślona granica
To może zobaczyliby się raz jeszcze
Jak za pierwszym razem dwie białe nie zapisane kartki
Gotowe na wstęp i kolejne znaki

Ale już nie zrobią tego
Bo ona nie chce
Bo nie ma dla niego miejsca
By cokolwiek dopisać nawet na marginesie
Bo już obstrzępione jak liście z drzew spadają
To ze szczytu
To z boku
Raz z dużej
Gdzie indziej z małej litery
Zdanie po zdaniu
On i ona umierają

I jak okiem sięgnąć
To nie ma już do czego powracać
Nie ma dalej sensu kartek przewracać

Napisał Sylwek Ed Derach
Foto z internetu

Ruchem naszych bioder








Ruchem naszych bioder

Tęsknię za jej namiętnością
Ciałem wtulonym w moje
Gdzie tykanie zegara
Nadawało rytm nagości
A ciemna przestrzeń
Zdawała się nie istnieć
Owszem
Przemieszczała się nad nami
Tuliła nasze szepty
A pot wycierała
Wolnym i jeszcze wolniejszym
Ruchem naszych bioder
I na chwilę zastyga
By ponownie poruszyć
Rozniecić płomyk
Aż do wypełnienia wnętrza
Gdzie najmniejsze drgnięcie
Zdawało się być czystym
Bez skazy szczęściem
Tęsknię za każdym muśnięciem

Sylvek Ed Derech
Foto z internetu

I w głowie tańczyły zaklęcia





I w głowie tańczyły zaklęcia

Sen wynurzył głowę z drugiego oblicza
Drwił nogami wisząc na ścianie
Przemknął intrygą po synapsach włochatych czułków
I po niżej biodra jednym susem
Schował się za krzesłem
I wtedy zegar wybił kolejną godzinę
A bezsilność opuściła ręce

Z głowy wychodziły kwadratowe dzwony
Które krążyły jak samoloty na pasie startowym
Ale to nie był koniec natarczywości
Bowiem jakaś landrynkowa granica
Zatrzasnęła się w sobie jakąś koszmarną wizją dnia
I lękliwe oczekiwanie szarpały betonowymi powieki
Po chwili podniosły się rolety
I słońce uderzyło buławą w twarz

Wtedy to drugie oblicze snu
Gwałtownie spadło na podłogę
I potoczyło się kołem w kole
W stronę ciemnej maszynerii
Wiszącej blado na ścianie
Jednak i tak budzik zagrzmiał w uszach
Jak metalowe wiertła

Nowy dzień zamanifestował swoją obecność
Zdziwienie przecierało oczy
A chłodna podłoga podniosła nogi
I w głowie tańczyły zaklęcia

Sylvek Ed Derech
Foto z internetu

środa, 24 grudnia 2014

Dzień Sądu



Dzień Sądu

Jakość wiary opłakiwała swoje dziewicze dzieje
Nawet panny z Koryntu okryły się żałobą
Nic już nie zostało 
Co nie byłoby zhańbione

Bałwochwalstwo z rumieńcem na twarzy
Uśmiechało się do wizerunku boga

Naiwność starych kobiet nakazywała im
Nałożyć wory pokutne
Przed nadchodzącym dniem sądu

Niniwa oczekiwała Jonasza
A religiańci obiecywali przebaczenie grzechów

Ateiści
Agnostycy i sceptycy nie ukrywali swej pogardy
Do świętoszkowatego lichwiarstwa pasterzy ludu

Niebawem przyszedł dzień rozrachunku

Człowiek ukrył się w nagości sumienia
Przed jego brakiem

Sylvek Ed Derech